Przelot z Portugalii na wyspy Kanaryjskie teoretycznie jest krótszy, jednak trochę bardziej niebezpieczny. Większy ruch statków, do pokonania ruta w stronę Gibraltaru oraz jakby nie patrzeć pierwszy samotny rejs trwający dłużej niż 24 godziny. Wbicie się w świat regatowy nie jest takie łatwe i albo trzeba zrobić coś szalonego, albo mieć farta, albo od najmłodszych lat trenować i żyć tylko z tego. "Regaty" setek zaliczają się do tej pierwszej grupy. Po tygodniu spędzonym samotnie na oceanie moje spojrzenie na bezpieczeństwo jeszcze bardziej się zaostrzyło. Gdy fale rosną do kilku metrów i zaczynają robić z jachtem co im się żywnie podoba człowiek może poczuć się naprawdę samotny. No chyba że ma swojego anioła stróża.
Warto zacząć od początku :
W Lagos zatrzymaliśmy się dłużej niż planowaliśmy. A to dla tego, że dwa dni dłużej były mi i Szymonowi potrzebne. Mi się udało dopracować samoster i poprawić to na co wyszło w trakcie rejsu z Lizbony. Przy okazji odwiedziliśmy miejscowy szpital, żeby sprawdzić co z żebrami Szymona. Wizyta była dość wesoła. Wpadliśmy się tylko zapytać o możliwość ustawienia się w kolejce a tu myk 5 minut i u doktora. Na koniec wysłuchaliśmy jego speach na temat prześwietlenia trwający z 3 minuty i gdy z ciężkim wydechem zakończył, grzecznie zwróciłem uwagę że po Portugalsku to my nie bardzo rozumiemy i moglibyśmy przejść na Angielski. Spojrzał groźnie i powiedział w jednym zdaniu, że wszystko Ok i mamy już sobie iść. To poszliśmy.
Rejs rozpoczął się niewinnie. Najpierw czułe pożegnanie ze Still Crazy II. Sam One stwierdził że jeszcze zostaje w porcie. Pogoda jak bajka wiatr 3-4 fala mała więc zabieram się za obiad. Do wieczora w sumie to nie działo się nic. Problem zaczął się w nocy. Płyniemy z Szymonem obok siebie (można powiedzieć, że na cumie) ale tak z 2 mile bo inaczej alarm na AIS wyje jak dziki. Tak ustaliliśmy, że trzymamy się razem, bo ani z nas królowie oceanów ani te jachty nie są specjalnie oceanicznymi krążownikami. Decyzja jak się okazała była słuszna i nie raz nam skórę uratowała. No ale co tu ratować jak pogoda śliczna jak na ognisku w Bieszczadach ? Jak mi kiedyś opowiadał pan Zbigniew Gutkowski na ocenie z wieczora pojawiają się czasem czarne chmury (właśnie dzięki takiej bomem zarobił Szymon) tutaj prócz tej jednej chmurki przeszedł cały front. Taki książkowy, na prawdę piękny - ale gdy patrzyło się z daleka. W pewnym momencie coś tylko mruknąłem do Szymona, że zaraz dmuchnie i poszedłem zrzucać grota i nagle przyszedł szkwał. Z Grotem nie zdążyłem, łódkę przestawiło na półwiatr i gleba. Właściwie to nie do końca pamiętam jak to wszystko się przebiegało, ale łódka położyła się na boku. Mnie rzuciło po pokładzie i tak po kolana znalazłem się w wodzie. Poczułem że mam na prawdę przesrane i to tak bardziej niż zazwyczaj. Przez jakiś ułamek sekundy poczułem smak chwili. Adrenalina zrobiła swoje i chyba po drodze kopnąłem ster ustawiłem łódkę, zrzuciłem grota, zaczęło lać a ja z telepiącymi rękoma trzymałem ster byle by tylko mnie znów nie ustawiło do wiatru. Zamroziło mnie. Za szybą zejściówki alarm wył jak szalony i tylko tyle słyszałem. Jakieś pół godziny które wydawało się wiecznością. Na foku zasuwałem przez fale które budowały się coraz bardziej. Ostatecznie pomyślałem, że do brzegu daleko nie jest i jak coś odpalam PLB i czekam na pomoc. Ucichło. Wiatr siadł do ok 20 węzłów. Wyłączyłem alarm który resztę nocy huczał mi w głowie. Zapytałem Szymona czy jest cały. Lepiej przeszedł szkwał. Przebrałem spodnie (po prostu były przemoczone bo nie zdążyłem sztormiaka ubrać) zrobiłem herbatę i próbowałem zasnąć. Mimo stabilnego stanu serce mi waliło jeszcze do rana.
Wraz ze świtem rozpoczął się kolejny dzień. I rozpoczęła się monotonia. Co tu robić jak wokoło tylko fale a statków wcale nie ma ? Odpowiedź była jedna - właściwie to czekałem na to długo: Książki !!! Odpakowałem Kindle i zacząłem nadrabiać to, na co nie było czasu od długiego czasu :)
A co było dalej ? Napiszę w kolejnym poście jak dotrę do Las Palmas.
Startujemy we Wtorek !
Pozdrawiam
Paweł